. .. Ludzie z pasją

Gniezno – Przemysław Budziszewski ….. 7000 km.

Termin: 26.07-4.08.2021

Trasa: Gniezno-Stambuł-Ankara-Goreme-Efez- Izmir-Sofia-Gniezno (7000 km)

Motocykle: Harley Davidson Road King, Honda F6B, Tryumph Daytona

Gdy na kilka dni przed wyjazdem żona Ci mówi „jedź już bo jesteś nieznośny”, to znaczy że żyjesz już przygodą która zbliża się wielkimi krokami. Spragnieni jazdy i znalezienia się jak najdalej od domu, pierwszego dnia zameldowaliśmy się w węgierskim Szeged. Stwierdziliśmy że 1000 km na rozgrzewkę wystarczy. Nie oszczędzając się zbytnio, trzeciego dnia zameldowaliśmy na tureckiej granicy. Już na samym początku pogranicznik popisał się znajomością naszych piłkarzy; Lewandowskiego, Grosickiego i …Koseckiego, który przed laty grał w Galatasaray Istambul. Zaczęło się miłym akcentem, aby do końca wyprawy poziom zachwytu nad Turcją rósł niczym dług publiczny Polski! Wjazd do Stambułu to moment w którym zdajesz sobie sprawę, że to nie jest po prostu wielkie miasto. To moloch! Wieczorem spytałem chłopaków jaka była ich reakcja gdy miasto rozpostarło się przed nami z poziomu autostrady. Dwóch z nas na głos wydało z siebie znane wszystkim słowo na „K”, a jeden był nieco oryginalniejszy i wymsknęło mu się nieco bardziej wyszukane „o ja pier…. „.

W Stambule o poranku następnego dnia czekał na nas Okan. To miejscowy, bardzo sympatyczny przewodnik, który mówi biegle w naszym języku. Przetargał nas po mieście do późnego popołudnia, pokazując obowiązkowe punkty i odpowiadając na nasze niezliczone pytania. W tym mieście można by siedzieć miesiącami a i tak było by coś ciekawego do zobaczenia. To co zobaczyliśmy to nasze i musiało nam wystarczyć. Najważniejsze że udało się wkręcić Mikołaja w numer ze sprzedawcą lodów. Śmiechu było co niemiara!

Przemek zrobił szybki, wieczorny trening przed Hagia Sofia, wieczorem popiwkowaliśmy nad Bosforem i po dwóch noclegach w Stambule zaczęliśmy pakować manatki. Z dawnego centrum świata udaliśmy się w głąb kraju. Najdalej wysuniętym punktem na mapie do którego chcieliśmy dotrzeć było Goreme w Kapadocji. Po drodze odwiedziliśmy Burj Al. Babas Villa. Jest to wybudowane z dala od cywilizacji, osiedle składające się z 732 domów-pałacyków. Nietrafiona inwestycja szalonego dewelopera zaczyna pomału być atrakcją turystyczną. Domki wystąpiły już w teledyskach, odwiedzają je backpakersi i motocykliści. Zorganizowanych wycieczek jeszcze nie ma. Pewnie z powodu odległości od kurortów i turystycznych miast. Niestety teren niezwykłego osiedla jest strzeżony i nie można pobawić się w urbex. Mimo wszystko był to bardzo ciekawy punkt na naszej trasie.

Ankarę widzieliśmy z poziomu obwodnicy. To kolejne wielkie miasto przypominające plac budowy. Ogromne deweloperskie inwestycje robią wrażenie. Lasy wieżowców wyłaniają się za każdym łukiem drogi i wydaje się że nie mają końca. My posuwaliśmy się coraz dalej aby noc spędzić nad jeziorem Tuz Gulu. Tu spotkała nas mała niespodzianka; z powodu braku miejsc noclegowych stwierdziliśmy że śpimy na dziko. Wieczór był ciepły więc nawet nie rozbijaliśmy namiotów. Tymczasem po zachodzie słońca wzmógł się wiatr a temperatura znacznie spadła. Przemarzliśmy tej nocy za wszystkie czasy, jednak szybko o tym zapomnieliśmy bo wyschnięte jezioro robi duże wrażenie. Tuz Golu jest słonym jeziorem. Bardziej słonym od Morza Martwego- ma 33 % zasolenia. W okresie letnim zupełnie wysycha i można po nim chodzić, a nawet jeździć pojazdami. Oczywiście skorzystaliśmy z tej okazji.

Tego samego dnia zameldowaliśmy się w Goreme. Kapadocja to niesamowita kraina. Zabytki wpisane na listę UNESCO, niesamowite wschody słońca z dziesiątkami unoszących się balonów, góry, doliny, kaniony… Odwiedziliśmy podziemne miasto Kaimakli, Muzeum Goreme,  spaliśmy w hotelu wykutym w skale, lecieliśmy balonem, jeździliśmy po okolicy, piliśmy piwo na dachu hotelu. To było świetne miejsce aby zebrać siły na dalszą podróż. W tym momencie byliśmy 3000 km od domu, więc czas już było kierować się na zachód. W planach było jeszcze wiele miejsc do odwiedzenia.

Kierując się na zachód zwiedziliśmy zabytkowe karawanseraje. Są to średniowieczne obiekty o charakterze obronnym, przeznaczone dla postoju karawan. Znużeni kupcy mogli w nich spędzić bezpiecznie noc, aby następnego dnia udać się do kolejnego takiego miejsca na trasie. Karawanseraje zwykle budowane były w odległości ok. 40 km od siebie. To odległość jaką bez problemu w ciągu dnia pokonywały wielbłądy.

Gdzieś na głębokiej prowincji zatrzymała nas turecka drogówka. Jechało nam się znakomicie, morale w ekipie było wysokie, droga pusta i przyzwoitej jakości. Z tego transu wybudził nas Policjant nakazujący zjechać z trasy. Przyznać trzeba że przekroczyliśmy dość znacznie dozwoloną prędkość i liczyliśmy już w głowach nieplanowany wydatek na mandaty. Panowie Policjanci zabrali się do sprawdzania naszych paszportów i motocyklowych dokumentów. Przez radio podawali nasze dane do centrali, która zapewne prześwietliła nas od A do Z. W międzyczasie kierowca samochodu, który został zatrzymany chwilę przed nami, stracił cierpliwość… i zbulwersowany opieszałością mundurowych oddalił się w sobie znanym kierunku. Sądząc po umundurowaniu, dowódca patrolu puścił się za nim w pościg. My natomiast zostaliśmy z dwoma, zdaje się młodymi Policjantami. Chłopaki dalej nas maglowali. Czas leciał a dogadać się z nimi było ciężko. Z pomocą przyszedł oczywiście translator w telefonie. Po następnych kilkunastu minutach z głośnika telefonu jednego z Policjantów usłyszeliśmy w naszym języku: „ tak trzymać, życzymy przyjemnej podróży”. W pierwszej chwili nas przytkało, by po chwili wszyscy  wybuchli śmiechem. Cała akcja skończyła się przybiciem piątek i wspólnym selfie. Warto w tym miejscu nadmienić że w Turcji istnieje dość mocna inwigilacja obywateli, jak również turystów. Myślę że „centrala” ma dość szczegółowy pogląd na to gdzie i kiedy byliśmy. Począwszy od przekroczenia granicy i meldunków w hotelach ( co jest w sumie oczywiste), bramki na drogach płatnych, kontrole na check pointach, po… korzystanie ze stacji benzynowych. Każde tankowanie wymaga podania numerów tablic rejestracyjnych. Jeśli mają sprawnie działający system, to po połączeniu wszystkich tych punkcików wychodzi dokładna trasa jaką się pokonało. Do tego dodać warto ślad, który zostawia turecka karta sim (rejestrowana imiennie). Tureckie służby wyglądają na sprawne, szybkie i bardzo dobrze wyposażone. Tłumaczyć to wszystko można sobie min. wojną toczącą się w Syrii, 8 milionami uchodźców przebywających w Turcji i zagrożeniem terrorystycznym w kraju. Dmuchają na zimne a to jak wiadomo dobra okazja aby narzucić obywatelom i turystom pewne ograniczenia.

Plusem jest to że turyści mają chyba duży kredyt zaufania i traktowani są łagodnie. Mimo wszystko warto jednak nie przeginać. To jednak nie był jedyny przejaw swobodnego podejścia ze strony Policji. W innym przypadku zobaczyłem w lusterku radiowóz pędzący za nami na sygnałach. Panowie zrównali się z nami tylko po to aby nam pokiwać i pokazać dobrze wszystkim znany gest OK. Tego luzu szczerze życzył bym naszym mundurowym.

Sunąc dalej w stronę zachodzącego słońca, aczkolwiek baczniej spoglądając na prędkościomierze minęliśmy Konyęjezioro Beysehir. Kierowaliśmy się na Pamukkale robiąc krótką przerwę na zrobienie kilku zdjęć. Zachodziło akurat słońce a my trafiliśmy w tym momencie na piękny punkt widokowy. Gdybyśmy przejeżdżali tam 10 min prędzej lub później pewnie nawet byśmy się nie zatrzymali. Trafiliśmy jednak idealnie i po raz kolejny doświadczyliśmy efektu WHOW! Z kolei zjazd z Wyżyny Anatolijskiej można porównać do otwieranego piekarnika. Dosłownie w kilka chwil z przyjemnego wieczornego chłodu powietrze zamieniło się diametralnie. Dotychczas przyzwyczajeni byliśmy do gorących dni i raczej chłodnych wieczorów. Tym razem gorąc miał nam towarzyszyć przez kilka następnych dni i nocy. W ciągu dnia termometry pokazywały 47 stopni w cieniu. Jadąc motocyklami należy dołożyć do tego gorący wiatr, żar buchający z asfaltu i od silników. Piliśmy chyba więcej niż spalały nasze motocykle. Na postojach telefony służące jako nawigacja trzeba było chłodzić w lodówkach z zimnymi napojami. Po wyjęciu z etui wręcz parzyły w ręce i trzeba było je podrzucać niczym wyjęte z ogniska ziemniaki. Przydały się również kamizelki chłodzące, które przy każdej okazji moczyliśmy w wodzie. W nocy temperatura nie spadała poniżej 30 stopni. Takich temperatur nie doświadczyliśmy nigdy w życiu i było to chyba najbardziej ekstremalne przeżycie z tej podróży. Gdy późną porą dojechaliśmy do zarezerwowanego wcześniej hotelu z największą przyjemnością skorzystaliśmy z otwartego basenu jakim dysponował. Moczyliśmy się chyba z godzinę i nikomu nie przeszkadzało to że woda była ciepła jak zupa. Jak we wszystkich basenach w okolicy pochodziła ze źródeł termalnych.

Pamukkale rzesze turystów podziwiają wapienny cud natury wpisany na listę UNESCO. Liczne influencerki śmiało wyginają ciała w wapiennych trawertynach pstrykając fotki z przodu, z boku i z podskoku. Po takich sesjach zdjęciowych na bank liczniki lajków biją rekordy! Zanim jednak zacznie się wspinaczkę na zbocze góry Cökelez należy zdjąć buty i resztę drogi pokonać na bosaka. Wszystko po to aby nie zniszczyć delikatnych wapiennych osadów tworzących to szczególne miejsce. W swoim sprycie stwierdziliśmy że nie będziemy zabierać butów ze sobą, bo przecież po co zajmować sobie nimi ręce? Zostawiliśmy je gdzieś na trawniku zadowoleni z siebie że jesteśmy sprytniejsi od innych. Szło się całkiem przyjemnie… dopóki nie weszliśmy na samą górę. Tam okazało się że przyjemne podłoże z płynącą strumykami wodą zastąpiła nagrzana do granic możliwości kostka brukowa! Pląsaliśmy więc na bosaka jak sarny, od kępki trawy do kawałka cienia aby nie poparzyć sobie stóp. Nawet nie chcę myśleć jak to wyglądało z boku. Mam tylko nadzieję że nikt tego nie nagrał i nie jesteśmy teraz gdzieś w śmiesznych filmikach na Youtube. Ostatecznie nie udało nam się zwiedzić pozostałości rzymskich Hierapolis. Przynajmniej ich najważniejszych obiektów. Wszędzie był ten piekielnie gorący bruk… W każdym razie nasze buty czekały na nas w tym samym miejscu gdzie je zostawiliśmy.

Po przygodach w Pamukkale udaliśmy się w stronę Efezu. Wymoczyliśmy się trochę w Morzu Egejskim po czym przystąpiliśmy do dalszego zwiedzania. Odwiedziliśmy dom Najświętszej Marii Panny, ruiny starożytnego Efezu, przypadkiem znaleźliśmy się na tureckim weselu. Kierując się dalej na północ zwiedziliśmy Pergamon oraz Troję. Kto lubi historię i ruiny powinien koniecznie odwiedzić te miejsca.

Próbowaliśmy też zabawić się w detektywów i zobaczyć na własne oczy jak to jest z tymi uchodźcami, którzy na wszystkim co pływa dobijają do brzegów greckiej wyspy Lesbos. W trakcie naszej drogi wielokrotnie mijaliśmy obozowiska imigrantów. Często co kilkanaście, kilkadziesiąt km. Wyglądało to tak jakby ludzi tych systematycznie przesuwano w stronę wybrzeża. Telewizja przedstawia imigrantów dobijających do plaży Lesbos jak gdyby przepłynęli oni ocean, ledwo uchodząc z życiem przed licznymi niebezpieczeństwami. Tymczasem wyspę od wybrzeża Turcji dzieli w linii prostej ok 10 km. Widać ją z brzegu w pełnej okazałości. Raczej nie jest żadnym wyczynem pokonać taką odległość płynąc przez spokojne wody. Czy tysiące ludzi którzy dopływają do wyspy robi to naprawdę w sposób wymykający się kontroli służb granicznych? Nie wydaje mi się. Można powiedzieć że Turcja to kraj policyjny i takie rzeczy moim zdaniem nie dzieją się przypadkiem. Byliśmy w tamtym miejscu i co rzuca się w oczy to bardzo duża ilość mundurowych. Sama plaża jest niedostępna dla turystów, jest szczelnie chroniona i nie sposób się na nią dostać niezauważonym. My również zostaliśmy zawróceni pod pretekstem nieprzejezdnej z powodu osuwiska drogi. Okolica jest zabezpieczona i ściśle monitorowana. Moim zdaniem nic tam nie dzieje się bez wiedzy służb. Ludzie uchodzący przed wojną lub w poszukiwaniu lepszego życia są tylko kartą przetargową w grze interesów państw.

Po opuszczeniu Turcji zrobiliśmy jednodniowy przystanek w Sofii. Tam zupełnie niespodziewanie podczas odpoczynku na hotelowym tarasie przejechała przed naszymi nosami kolumna Polskiej Państwowej Straży Pożarnej. Chłopaki pędzili z odsieczą dla płonącej Grecji. Po wielu dniach bez informacji z Polski byliśmy w niemałym szoku i aż coś za serducha nas złapało widząc naszych strażaków. Chłopaki jak zwykle dali radę. Duma!

W Serbii wykręciliśmy w stronę Zamku Golubac. Mikołaj tak męczył i męczył żeby tam pojechać że w końcu wymęczył. Na tym zamku w bitwie z Osmanami zginął nasz znamienity rycerz Zawisza Czarny. Jego śmierć została tam upamiętniona pamiątkową tablicą w języku polskim. Sam zamek nie robi wielkiego wrażenia. Mamy w Polsce wiele ciekawszych tego typu obiektów. Dla miejscowych jest jednak sporą atrakcją bo dość dużo było zwiedzających.

Ostatni nocleg spędziliśmy tam gdzie nocowaliśmy po raz pierwszy- w węgierskim Szeged. Stamtąd do domu było już tylko 1000 km. Po solidnym obiedzie w naszej ulubionej knajpce w Gyor dziarsko ruszyliśmy w stronę Polski. Gdyby ktoś chciał zjeść najlepszą kiełbasę na świecie to podaję namiar: Győr, Bartók Béla út 28, 9023 Węgry

Po 17 dniach podróży zameldowaliśmy się na polskiej granicy. Na pierwszej stacji benzynowej założyliśmy podpinki do kurtek. We Wrocławiu zakładaliśmy już grube bluzy pod kurtki, ocieplacze na rękawice i kominiarki. Gdy w nocy zawitałem w domu czułem że rozlecę się z zimna. Następnego dnia poszedłem do apteki…

Na koniec warto powiedzieć coś o ludziach. Obok wszelkich atrakcji turystycznych to właśnie oni są bardzo ważnym elementem każdej wyprawy. Turków wspominali będziemy jako ludzi niesamowicie gościnnych, szczerych, uprzejmych i otwartych. Zawsze chętni do pomocy- często bezinteresownej. Tak jak wtedy, gdy staliśmy na poboczu drogi a na przeciwległym pasie zatrzymał się kierowca tira. Podbiegł do nas z napojami myśląc że jesteśmy w potrzebie. Lub sprzedawcy owoców, którzy kilkakrotnie sami przynosili nam swoje produkty nie chcąc nic w zamian. Potrzeba było parkingu w centrum Stambułu? Za chwilę się znalazł. Brakowało miejsc w wyszukanym przez internet hotelu w Goreme? Za chwilę ktoś załatwił inny w pobliżu. Chcecie lecieć balonem? No przecież właściciel hotelu jest pilotem… Tanie spanie w okolicy? –„chodź zaprowadzę cię”. Po 10 minutach znajomości zaproszenie w gościnę do Alanii? No gdyby nie te pożary w tamtych stronach to na bank byśmy skorzystali! Gdy zgubiłem jakiś przedmiot zakupiony na pamiątkę, odnalazł mnie na parkingu młody chłopak i go przyniósł. Początkowo myślałem że to jakiś handlarz próbuje mi coś sprzedać, jednak okazało się że dzieciak przyszedł oddać mi moją zgubę. Aż zgłupiałem w pierwszej chwili i zanim zdążyłem podziękować młody oddalił się. Odszukałem restaurację w której siedzieliśmy aby mu podziękować i przybić piątkę. Mógł przecież schować to do kieszeni i mieć mnie gdzieś. W ogóle nigdy, nigdzie nie mieliśmy sytuacji aby cokolwiek nam zginęło, lub abyśmy czuli jakiekolwiek zagrożenie. Na motocyklach zostawały kamerki, czasami przez kilka godzin ktoś zostawił telefon w etui na kierownicy, nie mówiąc już o kaskach czy ciuchach.

Na naszych rodaków też wszędzie można było się natknąć. Kierowca tira, który pozdrawiał nas klaksonem gdzieś na dalekiej prowincji. Pani, która stwierdziła że fajnie usłyszeć polski język po tylu dniach. Szkoda że akurat jego łacińską wersję! 😀 Polska rodzinka z niezadowoloną z wszystkiego mamą- akurat do nich się nie przyznawaliśmy heh.

To by było na tyle. Tak z grubsza 😉

Z tego co udało się utrwalić powstał materiał filmowy. Można go zobaczyć tutaj:

Tekst, zdjęcia, film: Przemysław Budziszewski

Dodaj komentarz